niedziela, 24 maja 2020

Przemyślenia znad szycia maseczek

Kiedy koleżanka w styczniu mówiła mi o jakimś koronawirusie w Chinach, w ogóle nie zaprzątałam sobie tym głowy. A kiedy w połowie marca powstała warszawska grupa szyjąca maseczki do medyków, nie rozważałam dołączenia do niej - wydawało mi się, że takich nieatestowanych maseczek nikt nie będzie chciał przyjąć i nosić. Co tu dużo gadać, bardzo długo bagatelizowałam sytuację.

Ale kiedy świat powolutku wraca na dawne tory (chociaż ciężko przewidzieć, jak długo zostanie z nami obowiązek zakrywania ust i nosa), czas skreślić kilka słów o tym, co mnie skłoniło do zmiany postawy. I o czym myślałam szyjąc maseczki.





Włączenie się w szycie maseczek nie było wywołane pogłębionymi studiami nad modelami epidemicznymi, ale koniecznością. Na początku kwietnia musiałam osobiście udać się do przychodni, a żeby tam wejść, musiałam mieć maseczkę. Stanie w kolejce do apteki, w której mogło nie być potrzebnego asortymentu, wydawało mi się bardziej problematyczne niż wyciągnięcie maszyny. I tak z bawełnianych skrawków uszyłam cztery pierwsze maseczki na użytek domowy. Zaczepiane na uszy za gumki, bo wtedy myślałam, że to wygodniejsze. Dziś już wiem, że gumki to głównie ocierają uszy. Przynajmniej moje.

Moje "statystyki"
A potem już poszło lawinowo. Przyjaciółka pracująca jako psycholog w służbie zdrowia miała utrudniony dostęp do jednorazowych maseczek - przekazałam pakiecik jej i koleżankom z pracy. 16 kwietnia wszedł w życie obowiązek zakrywania ust i nosa, więc przygotowałam zestawy dla rodziny. Skoro już się rozkręciłam, przekazałam paczkę na warszawską zbiórkę maseczek (wtedy już nie tylko dla medyków, ale rozmaitych instytucji społecznych, m.in. DPS, rodzin zastępczych, fundacji pracujących z bezdomnymi). A ostatnia partia trafiła do wolontariuszy schroniska dla psów w Józefowie k. Legionowa, którzy w czasie izolacji nie zaprzestali pracy na rzecz zwierzaków. Łącznie uszyłam 149 maseczek.
Dla porządku odnotuję jeszcze, że zyskałam pomocnika - męża, który rozstawiał mi warsztat i dzielnie ciął troczki. A kot spędził mnóstwo czasu w innym pomieszczeniu - bardzo chciał się włączyć w prace, ale starałam się uniknąć jego sierści na gotowych produktach.

Kot został dopuszczony w okolice maseczek dopiero wtedy, gdy były spakowane w plastikowe worki. Chyba wyobrażacie sobie jego rozczarowanie?


Przemyślenia o pomaganiu
Zanim zaangażuję się w akcję społeczną, staram się dogłębnie przemyśleć, czy moje działania rzeczywiście mogą przynieść pozytywną zmianę. Dlatego usiadam do maszyny dopiero po jakimś czasie - kiedy byłam pewna, że moja praca jest potrzebna. Przekazywanie nieprzydatnych adresatowi przedmiotów nie jest w moim odczuciu pomaganiem. Okazało się, że mimo moich wątpliwości, bawełniane maseczki są jednak używane i poszukiwane.

Chociaż byłam w domu, nie poświęcałam całego mojego czasu na szycie. Przede wszystkim musiałam zadbać o swoje potrzeby. Zaspokojenie ich czyniło mnie silniejszą i bardziej przygotowaną do pracy na rzecz innych. Wcześniejsze doświadczenia nauczyły mnie, że aby dobrze pomagać, muszę najpierw zadbać o siebie. I że sama nie rozwiążę wszystkich problemów i nierówności, dlatego warto działać w grupie.

Wreszcie - denerwowałam się na siebie za każdy krzywy szew, a tych było sporo. Mimo że mam maszynę od jakiegoś czasu, nadal pozostaje dla mnie zagadką, jak szyć estetycznie, a jednocześnie w miarę szybko. O ile zwykle czas nie jest problemem, o tyle w tym przypadku chciałam, żeby praca szła sprawnie. A co najważniejsze - uważam, że kiedy angażuje się w jakąś akcję, należy to robić na najwyższym poziomie. Przekazywać rzeczy możliwie najlepsze. W końcu nie robię nikomu łaski, tylko świadomie angażuję się w działania charytatywne. A to zobowiązuje.

Niektórzy potrafią szyć bez upinania. A innym i z upinaniem nie wychodzi tak, jak by się życzyło. I jeszcze nie wiadomo skąd ta kłaczki, skoro kot pomocnik odpoczywa w innym pokoju.


O porównywaniu się z innymi
Moje 149 maseczek to nie jest imponujący wynik. Na facebookowej grupie widziałam, że niektórzy szyją tyle w tydzień. Albo w jeszcze krótszym czasie. Był moment, kiedy zamiast cieszyć się zbiorowym rezultatem, czułam się nie w pełni przydatna. Musiałam sobie przetłumaczyć, że to nie wyścigi, a współpraca. Dokładam od siebie tyle, ile mogę. I dzięki temu, że jest nas wiele, efekt jest oszałamiający - na początku maja na koncie warszawskiej grupy było blisko 41 tys. maseczek. Umiem się tym cieszyć.



O idealnym świecie, w którym moje maseczki naprawdę nie są nikomu potrzebne
W najbardziej doskonałym świecie, tej epidemii w ogóle nie było. Zrealizowałam plany na to półrocze, spotykałam się z moimi bliskimi. Nie mam wątpliwości co do tegorocznego sezonu na yarnbombing (tak, cały czas o tym myślę!).
W nieco mniej idealnym świecie wystarczyłoby, żebym uszyła maseczki dla siebie i rodziny. Służba zdrowia i pomoc społeczna jest odpowiednio wyposażona, organizacje społeczne mają wystarczające finanse, by zapewnić sobie środki ochrony osobistej. Rzeczywistość okazała się brutalna. Pozostaje wyciągnąć wnioski na przyszłość.



W tym zupełnie rzeczywistym świecie tymczasowo zawiesiłam szycie maseczek. Mam nadzieję, że nie będzie potrzeby jej wznawiać. Ale jestem na to przygotowana.

2 komentarze:

  1. Spory urobek :0) i do tego w szczytnym celu :0)
    Krzywym ściegiem wcale bym się nie przejmowała ;0) ważne żeby maseczki spełniały oczekiwania :0)
    Pozdrawiam cieplutko Paulinko :0)

    OdpowiedzUsuń

Yarnbombing na słupkach. W Warszawie, na Pradze

 Za każdym projektem stoi tyle wątków i opowieści, że nie wiem, od czego zacząć... To może od niezaprzeczalnego - udało nam się zaaranżować ...